Nie jestem rannym ptaszkiem. Każdy wolny dzień wykorzystuję na pobudkę "aż się wyśpię" - zwykle po godzinie 10. To pierwsza z moich przyjemności weekendowych. Drugą jest posiłek. Powolny, starannie dobrany, niedzielny posiłek śniadaniowy. Czasem nawet wyjdę przed śniadaniem po świeże pieczywo, a to co się na nim znajdzie często zależy od zawartości lodówki, bo przecież należałoby wszystko wykorzystać. A jak już mam świeży chleb to jedna kromka obowiązkowo tylko z masłem, z zakładu do którego mleko niegdyś oddawali moi dziadkowie (taki tam sentyment). Wszystko popijane najczarniejszą herbatą z miodem i cytryną.
Krowi szkocki kubek, a w tle obowiązkowa blogowa lektura poranna. Odkąd codziennie śledzę zmiany na
bloglovinie zajmuje mi to coraz mniej czasu (kiedyś zanim wszystko przeczytałam mijała ponad godzina). Urok systematyczności.
A za oknem.. drzewa niestety zaczynają nam w Warszawie łysieć. Nostalgicznie, ale cóż z tego, teraz będziemy czekać na śnieg!
O nie nie, śnieg w Warszawie poproszę dopiero na święta ;)
OdpowiedzUsuńO tak, pierwsza kromka świeżego chleba obowiązkowo z samym masłem!
OdpowiedzUsuńPodoba mi się Twój weekendowy rytuał :)
Pozdrawiam,
Asia